2006 rok
Telefon do domu rodzinnego. Niestety, nikt nie wie, gdzie podziały się książki z mojego dzieciństwa. Częściowo odnalazły się po latach, ale to już inna historia. Cóż więc czytać? Trzeba coś zamówić. I to szybko, gdyż każdy dzień bez właściwej lektury może poczynić nieodwracalne szkody. Mieszkam na byłym polu kapusty, więc sensownej księgarni obok nie mam. Stawiam więc na pewniaka. Wyszukiwarka, Tuwim, Brzechwa. Wybór pada na drugiego z panów. Klik, klik, klik. Zrobione.
Po kilku dniach kurier przywozi coś. Coś dziwnego. Paskudnego. Do dziś pamiętam nazwisko ilustratora, a raczej graficznego rzeźnika. Tekst owszem się zgadza, ale te rysunki wołają o pomstę do nieba. A koneserem artystycznej książki dla dzieci jeszcze nie jestem. Ba, nie wiem, że takie cuda w ogóle istnieją gdzieś w dalekim świecie.
Już okładka wrzeszczy, w środku jest jeszcze gorzej. Nieforemne, kiczowate postaci, feeria barw rodem z wesołego miasteczka. Dużo, wszystkiego za dużo. Brak światła. Po szybkim przekartkowaniu czułam się zmęczona. Nic to, chodzi o tekst, to on jest najważniejszy. Dam radę.
Nie dałam. Książka walała się smętnie przez kolejne lata gdzieś po domu. Marzyłam, by zniknęła, gdyż nie miałam serca puścić jej gdzieś w świat. W końcu zaginęła.
2017 rok
Po latach jestem wdzięczna wydawnictwu na S. za tego estetycznego gniota. W sumie to dzięki niemu zaczęłam szperać, grzebać, szukać, wierząc, że przyzwoite pozycje dla najmłodszych istnieją. W końcu trafiłam na cudowne forum książkowe (klik do kopalni wiedzy), które w tamtym czasie było najlepszym przewodnikiem po raczkującym tak naprawdę (a może powstającym jak Feniks z popiołów) rynku książki dziecięcej. Tak, tak, wiem, że dzisiejszym rodzicom, raczej borykającym się z problemem braku środków na księgarniane cuda i cudeńka dla najnajów, może wydawać się to nieprawdopodobne, ale zaledwie jedenaście lat temu znalezienie czegoś po prostu przyzwoitego wcale nie było łatwym zadaniem. Przykładowo Dwie Siostry, Wytwórnia powstały w 2005, Zakamarki w 2007 roku. Królował Disney i książkopodobne wytwory, które zaanektowały także klasykę. Cudne kartonówki od Muchomora ratowały ciężką sytuację matki niemowlaka.
A dziś? Na co natrafiłabym, zamawiając znaną i oswojoną tekstowo klasykę? Niestety, wspomniany przeze mnie graficzny koszmarek nadal błąka się po księgarniach, ale to samo wydawnictwo oferuje także inną wersję „Stu bajek” - klasyk klasyków, gdyż z ilustracjami Jerzego Srokowskiego, pochodzącymi z pierwszego wydania z 1958 roku. Słowem, pewniak. Internet wskazuje, że w ofercie Skrzata znajdziemy całkiem przyzwoitą graficznie propozycję. Warta uwagi jest również seria dzieł wszystkich Brzechwy z Naszej Księgarni. Dziś jednak skupię się na „Stu bajkach” z - nomen omen - Bajki, których trzecie wydanie leży właśnie przede mną.
O tekście pisać za dużo nie zamierzam, gdyż chyba każdy zna i pamięta przynajmniej wybrane wiersze. Tom rozpoczyna rozdział „Co w trawie piszczy” z najsłynniejszym polskim łamańcem językowym (Chrząszcz), historią nieszczęśliwej miłości (Żuk) i pedantyczną muchą. Następnie dajemy „Nurka do wody” i poznajemy perypetie zwierząt wodnych, w tym suma matematyka i bardzo chorej żaby. W części „Lata ptaszek” obserwujemy kwokę, która traktowała świat z wysoka, i sójkę, która wybiera się za morze.
„Gorzkie prawdy” przynoszą czasem przewrotny morał, o czym przekonało się jajko mądrzejsze od kury czy straganowe warzywa. Podobnie „Po nosie” z Kłamczuchą, Samochwałą, Skarżypytą i Leniem. W przypadku „Andronów”, „Wyssanych z palca” tytuły mówią same za siebie. Zbiorek wieńczy mój ulubiony zwierzyniec, którego nie potrafię czytać bez nucenia pod nosem. „Dzik jest dziki / dzik jest zły / dzik ma bardzo / ostre kły” było hitem urodzin gdzieś w połowie podstawówki.
Książka niczym nie zaskakuje, co wcale nie jest wadą. Wręcz przeciwnie. Twarda oprawa, elegancki płócienny grzbiet (uwielbiam!) i naprawdę przyzwoite ilustracje Piotra Rychela dobrze ze sobą współgrają. To klasyka w bardzo klasycznym wydaniu świetnie nadająca się na bezpieczny prezent, który spodoba się niemal wszystkim.
Jedyny eksperyment graficzny to typografia tytułów wierszy. Niestety, bardzo nierówna. Chociaż czasami świetnie nawiązuje do utworu i stanowi dowcipny komentarz, wprowadza jednocześnie niepotrzebny chaos. Szczególnie kontrastuje to z niezwykle przejrzystym rozmieszczeniem tekstu i ilustracji na stronie. Skromnie i czytelnie, bez przeładowania. Nawet początkujący czytelnicy nie będą mieli problemów z lekturą.
Rysunki rzeczywiście ilustrują tekst, nie tworzą własnej komplementarnej narracji. Ich humorystyczny charakter wynika wprost z satyrycznego wydźwięku poezji Brzechwy. Nie oznacza to, że nic się nie dzieje. Zróżnicowane tło, wspomniana typografia i uwspółcześnienie kontekstu w warstwie obrazu stanowią wystarczające urozmaicenie.
Zabawa słowem, kabaretowe zacięcie, dosadne humorystyczne scenki obyczajowe i mistrzowska forma to chyba klucz do ponadczasowej aktualności twórczości Brzechwy pisanej z myślą o najmłodszym czytelniku. I choć niektóre realia się zmieniły, część słów może wymagać wyjaśnienia, wiersze te nadal bawią. W tej edycji samodzielni czytelnicy znajdą na końcu tomu słowniczek zawierający pojęcia mogące sprawiać trudność. Przyznam szczerze, że zdziwiłam się, że znalazły się tam takie wyrazy jak atrament, kłaki czy stryj. Po czym przypomniałam sobie próby czytania „Plastusiowego pamiętnika” czterolatce. Ech. Słowniczki ułatwiają życie!
Bajkowe wydanie „Stu bajek” (lub jakiekolwiek inne z wyłączeniem tego felernego, na które trafiłam na początku naszej rodzinnej przygody z literaturą dziecięcą) warto mieć w biblioteczce. To dobra propozycja już dla najmłodszych. Ze względu na formę w przypadku najnajów raczej nie do samodzielnej eksploracji, a typowo do czytania przez rodzica. Do miętolenia, kartkowania, pokazywania paluszkiem szukajcie raczej pozycji z pojedynczymi wierszami.
I koniecznie w tle puśćcie ścieżkę dźwiękową z „Akademii Pana Kleksa”. „Nad rzeczką, opodal krzaczka, mieszkała...”
STO BAJEK
Tekst: Jan Brzechwa
Ilustracje: Piotr Rychel
Wydawnictwo: Bajka
Data wydania: 2017 (3 wydanie)
Oprawa: twarda
Liczba stron: 240
Format/forma: midi
Sugerowany wiek: 3+ (a nawet 0+)
O tekście pisać za dużo nie zamierzam, gdyż chyba każdy zna i pamięta przynajmniej wybrane wiersze. Tom rozpoczyna rozdział „Co w trawie piszczy” z najsłynniejszym polskim łamańcem językowym (Chrząszcz), historią nieszczęśliwej miłości (Żuk) i pedantyczną muchą. Następnie dajemy „Nurka do wody” i poznajemy perypetie zwierząt wodnych, w tym suma matematyka i bardzo chorej żaby. W części „Lata ptaszek” obserwujemy kwokę, która traktowała świat z wysoka, i sójkę, która wybiera się za morze.
„Gorzkie prawdy” przynoszą czasem przewrotny morał, o czym przekonało się jajko mądrzejsze od kury czy straganowe warzywa. Podobnie „Po nosie” z Kłamczuchą, Samochwałą, Skarżypytą i Leniem. W przypadku „Andronów”, „Wyssanych z palca” tytuły mówią same za siebie. Zbiorek wieńczy mój ulubiony zwierzyniec, którego nie potrafię czytać bez nucenia pod nosem. „Dzik jest dziki / dzik jest zły / dzik ma bardzo / ostre kły” było hitem urodzin gdzieś w połowie podstawówki.
Książka niczym nie zaskakuje, co wcale nie jest wadą. Wręcz przeciwnie. Twarda oprawa, elegancki płócienny grzbiet (uwielbiam!) i naprawdę przyzwoite ilustracje Piotra Rychela dobrze ze sobą współgrają. To klasyka w bardzo klasycznym wydaniu świetnie nadająca się na bezpieczny prezent, który spodoba się niemal wszystkim.
Jedyny eksperyment graficzny to typografia tytułów wierszy. Niestety, bardzo nierówna. Chociaż czasami świetnie nawiązuje do utworu i stanowi dowcipny komentarz, wprowadza jednocześnie niepotrzebny chaos. Szczególnie kontrastuje to z niezwykle przejrzystym rozmieszczeniem tekstu i ilustracji na stronie. Skromnie i czytelnie, bez przeładowania. Nawet początkujący czytelnicy nie będą mieli problemów z lekturą.
Rysunki rzeczywiście ilustrują tekst, nie tworzą własnej komplementarnej narracji. Ich humorystyczny charakter wynika wprost z satyrycznego wydźwięku poezji Brzechwy. Nie oznacza to, że nic się nie dzieje. Zróżnicowane tło, wspomniana typografia i uwspółcześnienie kontekstu w warstwie obrazu stanowią wystarczające urozmaicenie.
Zabawa słowem, kabaretowe zacięcie, dosadne humorystyczne scenki obyczajowe i mistrzowska forma to chyba klucz do ponadczasowej aktualności twórczości Brzechwy pisanej z myślą o najmłodszym czytelniku. I choć niektóre realia się zmieniły, część słów może wymagać wyjaśnienia, wiersze te nadal bawią. W tej edycji samodzielni czytelnicy znajdą na końcu tomu słowniczek zawierający pojęcia mogące sprawiać trudność. Przyznam szczerze, że zdziwiłam się, że znalazły się tam takie wyrazy jak atrament, kłaki czy stryj. Po czym przypomniałam sobie próby czytania „Plastusiowego pamiętnika” czterolatce. Ech. Słowniczki ułatwiają życie!
Bajkowe wydanie „Stu bajek” (lub jakiekolwiek inne z wyłączeniem tego felernego, na które trafiłam na początku naszej rodzinnej przygody z literaturą dziecięcą) warto mieć w biblioteczce. To dobra propozycja już dla najmłodszych. Ze względu na formę w przypadku najnajów raczej nie do samodzielnej eksploracji, a typowo do czytania przez rodzica. Do miętolenia, kartkowania, pokazywania paluszkiem szukajcie raczej pozycji z pojedynczymi wierszami.
I koniecznie w tle puśćcie ścieżkę dźwiękową z „Akademii Pana Kleksa”. „Nad rzeczką, opodal krzaczka, mieszkała...”
STO BAJEK
Tekst: Jan Brzechwa
Ilustracje: Piotr Rychel
Wydawnictwo: Bajka
Data wydania: 2017 (3 wydanie)
Oprawa: twarda
Liczba stron: 240
Format/forma: midi
Sugerowany wiek: 3+ (a nawet 0+)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz