Warzywa nasze, swojskie, ekologiczne, prosto z grządki kontra napompowane wspomagaczami zagraniczniaki, które delektują się zapachem pestycydów i pochodzą ze szklanych domów. W tle groźni Wegetarianie, potworny samochód i jeszcze bardziej przerażający Królik. Oto bohaterowie sensacyjnej opowieści dla najmłodszych „Marchewka z groszkiem” Aleksandry Woldańskiej-Płocińskiej. Historii o jarzynach, ekologii i różnych formach uprawy roślin.
Przyklaskuję idei książki. Nigdy nie jest za wcześnie, by pokazywać dzieciom, czym różni się zdrowa żywność od tej chemicznie przetworzonej, podrasowanej rozmaitymi ulepszaczami. Sama historia jednak nie porywa, sprawia wrażenie trochę naciąganej, dialogi nie brzmią naturalnie. Brakuje lekkości. Taka poprawna pisanina, która nie zapada w pamięć. Przeczytaliśmy ją wspólnie z dziećmi raz, powędrowała na półkę i przyznam szczerze, że o jej istnieniu przypomniałam sobie dopiero podczas pisania recenzji „Horroru” Madleny Szeligi i Emilii Dziubak (klik do recenzji).
Prościutka fabuła rozpoczyna się zgodnie z Hitchockowską zasadą od trzęsienia ziemi na miarę warzywniaka. Później niestety napięcie nie rośnie. Niby mamy pełną emocji wyprawę, niby coś się dzieje. Niby. Narracja posłużyła w tym przypadku raczej jako tło do pokazania różnic pomiędzy naszymi a obcymi, naturalnymi a sztucznymi. Tymi z grządki i tymi z plantacji. Kto z tej konfrontacji wychodzi zwycięsko? Chyba nie macie wątpliwości. Przekaz jest oczywisty i jak najbardziej wart propagowania. Kupuj lokalnie, jedz lokalne, najlepiej prosto z ogródka. Nawet straszny Królik nie chciał tknąć dziwacznej, pozbawionej zapachu i pewnie smaku Mr Chevki. Mądry zwierz.
Jednak to niby oczywiste przesłanie wcale nie wynika z tekstu. Momentami fabuła traci spójność, argumenty przemawiające za wyższością lokalnych upraw mogą zostać opacznie zrozumiane. Przykładem choćby świecenie w ciemnościach, właściwość między innymi pana Kim Czos Neka. Dorosły od razu odczyta przekaz, w świecie dziecka bycie naturalną latarką nie musi być odebrane jako coś złego. Wręcz przeciwnie. Nie wiem też, czy pestycydy autorka ocenia pozytywnie, czy negatywnie. Tekst sugeruje jedno, definicja drugie. Takich kwiatków w tekście znajdziemy dużo więcej.
Nie do końca również rozumiem figurę złego Wegetarianina. Po pierwsze nie wiem, czy zgodnie z intencjami autorki, ale przedstawia ona ludzi stroniących od produktów odzwierzęcych w negatywnym świetle. Po drugie została użyta jako synonim człowieka w ogóle, czyli zagrożenia. To nielogiczne. Czy tylko jarosze jadają warzywa? Chyba niekoniecznie.
W książce widać również dbałość o jej walory edukacyjne. Efekty są jednak co najwyżej poprawne. Coś tam wyszło, coś nie. W tekście prosto, czasami aż zbyt, wyjaśnione zostały między innymi podstawowe terminy związane z uprawą warzyw. Dzieci dowiedzą się, czym są pestycydy, plantacje, kompost, na czym polega nawożenie. Jakość tych definicji jest niestety wątpliwa, czasami najzwyczajniej w świecie wprowadzają w błąd. Przykładem może być tłumaczenie terminu 'wegetacja'. Owszem, odpowiada ono ogólnemu znaczeniu tego słowa, nijak się jednak ma do bardziej właściwej w tym kontekście wegetacji roślin.
Młodsze dzieci z pewnością skorzystają z przejrzystej ściągi warzywnej, dzięki której nauczą się, czym różni się kalarepa od brukselki, a burak od brukwi.
Podobnie ostre przeciwstawienie lokalne-dobre, zagraniczne-złe nie do końca odpowiada prawdzie. To uproszczenie mogę jednak zaakceptować ze względu na założony wiek odbiorcy książki. Na bardziej złożone analizy przyjdzie czas trochę później.
Kilka rzeczy za to udało się autorce wyśmienicie. Śmieszą zmodyfikowane, dostosowane do warzywnej rzeczywistości związki frazeologiczne. Imiona przybyszów brzmią i zabawnie, i wystarczająco egzotycznie. Naprawdę zapadają w pamięć. Swojskiemu Burakowi odpowiada Los Burakos, Kalafiorowi Kala de Fior. Spotykamy jeszcze Ogórrasa, Mr Chevkę, Che Bulę, Elpomidora, Kartoflaka. Jednak moje serce skradł wspomniany wcześniej Kim Czos Neck, skośnooki, taki bielutki. Zupełnie inny niż pospolity, szarobury Czosnek.
Aleksandra Woldańska-Płocińska to jednak przede wszystkim wyśmienita ilustratorka i tego powinna się trzymać. Sugestywne grafiki bawią, momentami zaskakują. Autorce dobrze udało się oddać drobnymi szczegółami różnice pomiędzy lokalnymi warzywami a ich zagranicznymi odpowiednikami. Z jednej strony niepozorni, niezbyt piękni, trochę przybrudzeni mieszkańcy tutejszych grządek, z drugiej skośnoocy, czystsi, o bardziej wyrazistych barwach i idealnych regularnych kształtach przybysze.
※※※※※
„Marchewka z groszkiem” nie porywa, rażą nieścisłości i uproszczenia, zawodzi logika, warto jednak docenić jej ekologiczne przesłanie. Wielka szkoda, że wykonanie nie zachwyca, nie znam bowiem innej lektury, która próbuje w tak łopatologiczny sposób pokazać młodszym, że nie zawsze najpiękniejszy, najbardziej kształtny i czerwony pomidor jest tym najlepszym, że prawdziwą, przybrudzoną marchewkę doceni nawet marchewkowy ekspert, czyli Królik. I najważniejsze, że im krótszy łańcuch dostaw, tym lepiej dla świata.
I nie polecam prób odczytania „Marchewki z groszkiem” na bardziej ogólnym poziomie. Nie szukajcie w niej drugiego dna, bo niechcący można dokopać się do nieakceptowalnych, dyskryminacyjnych treści. Nie sądzę, że takie były intencje autorki, to raczej wypadek przy pracy. Po prostu zapomniano, że każde dzieło w pewnym momencie zaczyna żyć własnym życiem, w oderwaniu od pierwotnego przekazu założonego przez twórcę.
Tekst i ilustracje: Aleksandra Woldańska-Płocińska
Wydawnictwo: Czerwony Konik
Data wydania: 2011
Oprawa: twarda
Liczba stron: 44
Format/forma: midi
Sugerowany wiek: 5+
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz