Na początku był kwiat. I na końcu też. A w tym czasie 'pomiędzy' wiele się działo - narodziny przeplatały się ze śmiercią, życie zamierało i powracało. W różnej formie. Cykl natury zatacza koło. Uroboros bez końca zjada swój ogon. Pomieszałam czasy, nie wiem, którego użyć, tak jakby gramatyka nie nadążała za naturalnym porządkiem rzeczy.
Dość pseudofilozofii. Mówimy bowiem o książce dla dzieci. Mądrej. Edukacyjnej. O przyrodzie. W sumie bardzo prostej, w której autorzy próbują pokazać najmłodszym pewien biologiczny fakt będący jednocześnie podwaliną wielu filozoficznych idei.
„Kto kogo zjada” Aleksandry i Daniela Mizielińskich w obrazowy, konkretny sposób, bez owijania w bawełnę tłumaczy dzieciom samą istotę łańcucha pokarmowego.
Słów tu mało, rządzi obraz. Każda rozkładówka to kolejne ogniwo. Kwiat zostaje zjedzony przez mszyce, pożarte później przez biedronkę. Ta kończy swój żywot w dziobie pliszki, która ląduje w żołądku lisa. Ten zaś ginie w paszczy wilka, który zdycha, gdyż jest bardzo stary. Potem mamy muchy, żaby, skrzek i tak dalej i tak dalej. W książce obserwujemy kilka takich powiązanych ze sobą cykli. O tym, że w naturze ten proces trwa bez końca, wciąż przypomina okładkowy Uroboros. Oczywiście starszemu czytelnikowi, gdyż nie jest to raczej symbol czytelny dla przedszkolaka czy początkującego ucznia.
Wszystkie elementy - grafika, kolorystyka, tekst - tworzą spójny przekaz. Krwistoczerwona okładka, makabryczny tytuł, piękny, trochę dziwny wąż zjadający własny ogon zwiastują jakiś horror, jakieś przerażające treści. Intrygują, zaciekawiają. Moja wówczas czteroletnia córka książkę samodzielnie wyszperała na półce w księgarni, wręczyła matce i kazała natychmiast, tu i teraz przeczytać. Ze strachem w oczach, zupełnie nie mając świadomości, co na nas czeka w środku, przeczytałam. I nie było źle. Wręcz przeciwnie.
W środku bowiem jest spokojniej, choć trup ściele się gęsto. Czarno-biała uproszczona kreska sprawia, że książka przypomina nieco kolorowankę. Przede wszystkim jednak logika natury, fakty, uzasadnienie każdego przemijania i przekształcenie kolejnych ofiar w następne ogniwo łańcucha sprawiają, że dziecko odebrało książkę spokojnie, ze zrozumieniem, choć nie bez smutku w niektórych momentach. Wracaliśmy do niej wiele razy, na wyraźne życzenie przedszkolaczki.
Wielka w tym zasługa przyjętej konwencji. Bez trudnych terminów, bez nudnych nazw, za to z (czarnym) humorem czytelnym dla najmłodszych. Bezosobowi producenci, konsumenci, reducenci zostają w podręcznikach. Tutaj widzimy konkretne organizmy, konkretne istnienia, które tworzą ten z jednej strony okrutny, z drugiej niezbędny do istnienia świata łańcuch. Autorzy doskonale balansują pomiędzy dosłownością a symbolem. Krew się tutaj nie leje, nie ma drastycznych scen. To, co za mocne z punktu widzenia dziecka, zostało przedstawione umownie, jak choćby zjadane w całości zwierzęta.
O łańcuchu pokarmowym dzieci uczą się w pierwszych latach szkoły podstawowej. Lektura „Kto kogo zjada” gwarantuje, że zapamiętają wszystko w mig i na długie lata. Dlatego uprasza się wydawnictwa wszelakie o wznowienie. Dla dobra nauki.
P.S. Dwunastoletnia dziś wspomniana wyżej dziewczynka zauważyła leżącą koło komputera książkę. Nie sięgaliśmy do niej od lat, a ona wciąż pamięta, że to - cytuję - fajna rzecz o łańcuchu pokarmowym. Lepszej rekomendacji chyba nie trzeba.
Tekst i ilustracje: Aleksandra Mizielińska, Daniel Mizieliński
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2010
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 64
Format/forma: maksi
Sugerowany wiek: 6+ (ale 4-latka też dała radę)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz