Za głośno? Zbyt wulgarnie? Za mocno? Zbyt drastycznie? Cóż, na szczęście ponad sto lat temu pewne kobiety (i mężczyźni) konwenanse miały gdzieś, odważyły się wyjść poza schemat, wykorzystały wszystkie dostępne środki - nie tylko legalne, by wywalczyć nam wszystkim podstawowe prawa, by zmienić świat. Pokojowe, spokojne próby trwały wieki, zmiana nastąpiła, gdy okazało się, że ludzie mogą poświęcić wszystko dla pewnej abstrakcyjnej wtedy dla wielu idei - praw wyborczych dla kobiet. „Sufrażystki i sufrażetki. Walka o równość” Davida Robertsa to historia dojścia do ściany, opowieść o determinacji, sile, kreatywności i nieustępliwości. Historia miejscami przerażająca, która kończy się dobrze. Opowieść prawdziwa o tym, w jaki sposób w Wielkiej Brytanii kobiety uzyskały wyborcze prawa, a jednocześnie relacja z wydarzeń, które działy się w tamtym czasie niemal na całym świecie - wystarczy tylko podmienić nazwiska, uaktualnić daty i zmienić dekoracje.
Książka przypomina kronikę, wydarzenia opisano chronologicznie od roku 1832, czyli brytyjskiego Aktu o reformie, w którym odebrano (podobno) prawa wyborcze kobietom, do 1928, czyli do uchwalenia prawa o równouprawnieniu wyborczym. W każdym rozdziale poznajemy m.in. najważniejsze postaci ruchu (z obu stron), kluczowe organizacje, mniej lub bardziej przełomowe wydarzenia, akty nieposłuszeństwa, protesty, a także wykorzystywane symbole. Fakty i anegdoty. Bywa że z rzadka zabawne, zazwyczaj jednak pełne grozy. Pokojowe i siłowe. Zadziwia pomysłowość i determinacja członkiń (i członków) ruchów, przeraża ignorancja, bezmyślność i wreszcie okrucieństwo przeciwników (nie tylko mężczyzn).
Autor nie stworzył laurki, pisze i o sukcesach, i o błędach, wpadkach. Nie pomija wielu konfliktów pomiędzy organizacjami, różnych wizji dojścia do celu, wewnętrznych walk i sporów między konkretnymi działaczkami. Zawsze jednak podkreśla, że sukces wynikał z ukierunkowania działań na jeden cel. Potrzebna była i siła argumentów, i po prostu siła. Słowa i akcja. Sufrażystki i radykalne sufrażetki. Damy, księżniczki, robotnice, krawcowe, artystki i nauczycielki.
Przed lekturą książki o sufrażetkach wiedziałam niewiele. Ot, że istniały i nie przebierały w środkach. Zdziwiłam się, jak radykalnych metod używały, by wywrzeć presję na rząd i opinię publiczną. Wybijały szyby, wysyłały się (tak tak) pocztą, blokowały obrady parlamentu, nękały premiera i rząd, atakowały atramentem i kwasem skrzynki pocztowe, a nawet podpalały budynki. Były jak wojsko, jak podziemna armia - zdecydowane, wyszkolone i przede wszystkim odważne. I udowodniły, że nawet deprecjonująca je nazwa ruchu wymyślona przez pewnego dziennikarza może zyskać nowe znaczenie.
Z dzisiejszej perspektywy pewne rzeczy wydają się być niewyobrażalne, jak choćby królowa sprzeciwiająca się prawom kobiet, przysięga małżeńska, w której kobieta przyrzeka bezwzględne posłuszeństwo mężowi. Z drugiej strony niektóre wydają się nad wyraz znajome. Czy wiecie, że działaczki sprzedawały lub rozdawały swoje gazety, ulotki, stojąc w rynsztoku? Stanie na chodniku lub ulicy było ryzykowne, gdyż groziła za nie grzywna. Nie za agitację, ale za tamowanie ruchu.
Najbardziej jednak uderza pewien schemat, który powtarza się i dziś. Ewolucja protestu od spokojnych negocjacji po rewolucyjny ekstremizm, od grzecznego artykułowania swych racji po butelki z benzyną i kamienie, od legalizmu przez obywatelskie nieposłuszeństwo po jawne łamanie prawa. I rozumiem ten proces, i nie lubię go, i wiem, że ostatni etap to efekt niemocy, rozpaczy i determinacji. I choć spokojny ze mnie człowiek, ugodowy, to wiem, że jeśli nic nie działa, trzeba wrzeszczeć tak, by usłyszeli. Głośno, wyraźnie i z przytupem.
Historia udowadnia również, że prześladowania, represje stosowane przez rząd, przez przeciwników odnosiły wręcz przeciwny skutek. Zwiększały determinację, wzmagały radykalizm i przede wszystkim wzbudzały współczucie wśród opinii publicznej dla tych słabszych. A współczucie od poparcia dzieli tylko jeden krok. Tak tylko piszę, zupełnie bez powodu.
Prosty język sprawia, że książkę śmiało możemy czytać już wraz z siedmiolatkami. Najlepiej wspólnie, by porozmawiać, pokazać nawiązania do współczesności, wytłumaczyć kontekst, czasami przytulić, gdyż kilka rozdziałów naprawdę może przerazić (np. Czarny Piątek lub opis przymusowego karmienia). Starsi (10+), w tym dorośli, również nie powinni być zawiedzeni lekturą, autor traktuje bowiem czytelnika poważnie, unika uproszczeń, nośnych haseł i infantylnych sformułowań.
Ciekawie prezentuje się oprawa graficzna książki - skromna, delikatna, pastelowa kontrastuje z mocną tematyką, brutalnością niektórych wydarzeń. Stereotypowa zwiewność, eteryczność kontra sufrajitsu i brygada Amazonek. Koronki i pięści.
Na końcu książki umieszczona dwa załączniki. W pierwszym poznamy krótkie biogramy wybranych ważnych postaci światowego ruchu feministycznego. Drugi to zwykła lista, daty uzyskania przez kobiety pełni praw wyborczych w poszczególnych krajach. Zwykłe wyliczenie, które daje do myślenia.
Cóż, prawa wyborcze już mamy. To świetnie. Jednak kobiety niemal na całym świecie wciąż o coś muszą walczyć, coś udowadniać, czegoś bronić. Jak dziś w Polsce. Smutne. Historia jednak pokazuje, że walkę o równość na wszystkich polach można wygrać. Czasami trzeba wrzasnąć dosadniej. I tego sobie, i wszystkim Polkom życzę.
A książkę należy wpisać na listę lektur obowiązkowych wszystkich dorastających ludzi każdej płci.
Tekst i ilustracje: David Roberts
Tłumaczenie: Anna Klingofer-Szostakowska
Wydawnictwo: Egmont
Seria: Art
Data wydania: 2019
Oprawa: twarda
Liczba stron: 88
Format / forma: solidny tom
Sugerowany wiek: 10+, dla każdego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz